02 maja, 2013

#1 (nowy blog) One Way To Win

Miejsce: Donacaster


Miesiąc: marzec


Dzień: poniedziałek


Rok: 2010


Perspektywa: Lua




Siedziałam zamknięta pośród czterech ścian. W pomieszczeniu, w którym spędziłam ostatnie trzy lata, w pomieszczeniu, które było przeszkodą do dalszej drogi, w pomieszczeniu, które tak naprawdę uratowało mi życie.


Spojrzałam w prawo. Cóż ujrzałam? Nadzwyczajne, pomalowane białą, szpitalną farbą, okno. Okno, przez które podziwiałam świat, obserwowałam ludzi, pory roku. Patrząc tak, byłam żądna wiatru we włosach, deszczu muskającego moją delikatną skórę, mrozu, który pozostawiłby czerwone, niczym krew, rumieńce, słońca, głaskające me ciało swymi promieniami. Obserwowałam ptaki, które zataczały okręgi na tle gwieździstego nieba, zatapiające się w widnokrąg słońce, gwieździste łuny, tworzące przeróżne kształty.


Ujrzałam straszą panią. Okryta szarym płaszczem przeciwdeszczowym, szła zadziwiająco spokojnie, jak gdyby nie robił na niej wrażenia porywisty wicher. Brnęła w swoich lakierkach przez kałuże, a rajstopy pozwalały jej ignorować zacinające strugi wody. W ręku ściskała parasolkę, która odwracała się po raz tysięczny na prawą stronę. „Była pewna siebie i mimo hulającej ulewy, szła dalej. Miała ochronę. Miała parasolkę, która chroniła ją przez deszczem i dlatego mogła iść dalej, miała to czego mi zabrakło. Miała ochronę. Gdybym ją miała, to może nie skończyłabym w szpitalu psychiatrycznym, cieszą się tytułem anorektyczki. Czy moja przyszłość wyglądałaby inaczej? Czy moja przyszłość poszła by w innym kierunku, innym szlakiem, gdybym miała tą parasolkę?”


Spojrzałam w lewo. Mieściła się tam stara, drewniana biblioteczka, która nosi w sobie ogromne zasoby wiedzy. Niektóre książki były pokryte kurzem, a niektóre zapakowane w folię. Najgrubszą z nich była książka pt.: ”Poradnik pozytywnego myślenia”. Zmuszali mnie do czytania psychologicznych przemyśleń, które jednak z czasem zostawiały jakiś ślad w mojej głowie. Powoli zmieniałam swój tok myślenia, nastawienie do otaczającego mnie świata, nastawienie do siebie. Nienawiść do mojego ciała powoli zaczęła niknąć. Patrząc tak na gruby tom, oprawiony w krwistą skórę, pomyślałam o początkach moje bytu tutaj. Przesuwając delikatnie palcami po równie delikatnej skórze, powiedziałam do mojego odbicie w lustrze:


Siedzę na życiu niczym kiepski jeździec na koniu. Jedynie łagodności konia zawdzięczam to, że nie zostaję teraz zrzucony.”


Czasami dziękowałam losowi, że chociaż dał mi porządnego kopa w plecy, umiałam się po nim wyprostować. Umiałam wstać, chociaż potrzebna mi była druga osoba. Tą drugą osobą kiedyś była mama… Na samo wspomnienie, moje myśli skręciły w następną uliczkę życia. (…)




Przede mną wisiał portret mojej mamy. „Dlaczego ja go jeszcze nie spakowałam?” Podeszłam do niego i z drżącymi dłońmi, zdjęłam go ze ściany. To była jedna z nielicznych pamiątek po mamie. Wspomnienia momentalnie wpłynęły do mojej głowy, niczym budzący się do życia górski potok. Przypomniałam sobie beztroskie lata. „Chodzenie w granatowych mundurkach do szkoły wraz z Holly. Całodniowe spędzanie czasu na podwórku. Walki z nauczycielami, nieprzygotowania do lekcji, wrogowie, którzy uczyli, że świat jest pełen takich ludzi.”


Pospiesznie schowałam obraz do torby, a gdy nie miałam już go w dłoniach, one momentalie przestały drżeć. Zrobiłam parę kroków, przez co do moich uszu dotarł dźwięk mych obcasów. Usiadłam na jednym z foteli, na który padał jeden z słonecznych promieni. „Tego mi było trzeba.” Przymknęłam lekko oczy, skrzyżowałam nogi i czekałam. Poczęłam się zastanawiać co się dzieje z dawną przyjaciółką. „Słyszałam, że nieźle się rozbrykała pod koniec klasy maturalnej”.


Jedna część mnie była gotowa iść nową ścieżką, a druga pragnęła pozostać na tej, na której czułam się bezpiecznie, nie chciała wychodzić na głęboką wodę. Nie wiedziałam od czego miałabym zacząć, czułam, że nie jestem gotowa, nie jestem w pełni zdrowa. Przeczesałam moje rzadkie włosy, a gdy spojrzałam na szczotkę, przybył nowy kosmyk słabych, ognio-krwistych włosów. To wszystko to skutki mojej głupoty, zasłużyłam sobie na to. Kilka błędów, które zaważyły na mojej przyszłości i spieprzyły ją zupełnie. „Cierpię z własnej głupoty, cierpienie jest po prostu mentalną karą za to, że kiedyś nie znałam zasad najważniejszej gry. Życia.”


Dreszczyk emocji, który przebiegł mi po plecach, podnosił mnie na duchu. Już miałam wyjść. Dzisiaj. To jest ten dzień.


To jest dzień, w którym wyjdę z klatki. Dostanę klucz i wyfrunę na wolność. Zasmakuję wolności, zasmakuję życia.


Do moich uszu dobiegło pukanie. „To pewnie Pani Tomlinson- pomyślałam z nadzieją, bo żadnego innego gościa nie miałam ochoty przyjmować.” Ta kobieta stała się dla mnie jak matka. Swym ciepłem i troskliwością, szybko zdobyła moje zaufanie. Nie była tylko terapeutką, która ratowała mnie z opresji, lecz też bliską przyjaciółką. Nawet po pracy zostawała dla mnie, według moich widzimisie. Rozumiała mnie tak, jakby była kiedyś na moim miejscu. Często mówiła mi, że wie jak się czuję, jakie emocje we mnie górują. Zastanawiałam się nad tym, lecz nigdy nie miałam odwagi się jej o to zapytać. Wszystko robiłyśmy krok po kroku, a ona nigdy nie naciskała. W święta, kiedy wszyscy spędzali czas z rodziną, ona wzięła mnie do siebie na kilka dni, abym nie czuła się sama. Poznałam jej rodzinę i także zbliżyłam się do niej. Zbudowała się między nami więź, której nigdy nikt nie zdoła przeciąć. Pomogła mi w najcięższych chwilach, kiedy nawet własna matka, mnie zostawiła. „Tak, mamo, zawiodłam się na Tobie, lecz wiedz, że tylko Ty masz odpowiedni klucz do mojego serca.”


-Proszę- odpowiedziałam cicho piskliwym głosem.


Moje przypuszczenia się sprawdziły, była to Pani Tomlinson. Wyraz jej twarzy wróżył, że nie niesie dobrych wieści.


-Dzień dobry, Lua- powiedziała przyjemnym głosem zamykając dwuskrzydłowe, drewniane drzwi.


-Czy coś się stało? Pani Brugson miała do mnie przyjść i miałyśmy podpisać ostatnie papiery- rzekłam, a z każdym kolejnym słowem, kula w mym gardle rosła.


-Usiądź, kochanie- powiedziała patrząc na mnie z smutkiem i cierpieniem, nie zważając na poprzednie stwierdzenie-Pani Brugson nie przyjdzie.


Spojrzała na mnie kątem oka, jakby bijąc się z myślami, zastanawiając czy to co teraz powie, nie przyniesie niepotrzebnych nieprzyjemności.


-Zadecydowali, że nie jesteś jeszcze na tyle gotowa by zacząć samodzielne życie, poza murami szpitala- skończyła.




Jednak chciałam tego zasmakować. Chciałam zaznać smaku życia.


Schowałam twarz w dłoniach, a Pani Tomlinson kontynuowała…


-Jednak to nie oznacza końca, Lua.


Cisza unosząca się w nieświeżym powietrzu, stała się niezręczna. Co chwilę przerywało ją moje łkanie. „Gdybyś wiedziała co teraz czuję!”


-Lua, kochanie, spójrz na mnie, curly!


Na samo słowo „curly” uśmiech bez pukania pojawił się na mojej buzi. Brzmiała tak przekonująco, tak serdecznie, że podniosłam wzrok i popatrzyłam się w najbliższy punk, tylko nie w jej oczy.


Jak mogłam jej spojrzeć w oczy? Czułam narastający wstyd i frustrację. Zawiodłam siebie, zawiodłam moje plany, moją terapeutkę.


-To zawsze działa na ciebie kojąco, prawda?- powiedziała uśmiechając się z satysfakcją.


-Czy… czy jest jakieś inne wyjście niż zostanie tutaj?- pokazałam ruchem ręki otaczające mnie pomieszczenie.


-Właściwie mam dla Ciebie pewną propozycję, ale jeszcze nie na nią pora. Zapewniam cię jednak, że to nie koniec, lecz początek. Obiecuję ci, że wszystko wróci do normy. Musisz mieć nadzieję.


Słowa wypowiedziane przez Jay, umocniły mnie na duchu. Gdy kobieta opuściła mój pokój, wyciągnęłam portret mojej mamy i z powrotem umieściłam go na stare miejsce.


„Przecież nadzieją jest matką głupich, prawda mamo?”
 
 
 
nie wiem po co tu wklejam, może parę osób nie wie o tym blogu. Więc? jak Wam się podoba? zapraszam serdecznie na
 
 
 
Kocham Was serca moje <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz