Miejsce:
Donacaster
Miesiąc:
marzec
Dzień:
poniedziałek
Rok:
2010
Perspektywa:
Lua
Siedziałam
zamknięta pośród czterech ścian. W pomieszczeniu, w którym spędziłam ostatnie
trzy lata, w pomieszczeniu, które było przeszkodą do dalszej drogi, w
pomieszczeniu, które tak naprawdę uratowało mi życie.
Spojrzałam
w prawo. Cóż ujrzałam? Nadzwyczajne, pomalowane białą, szpitalną farbą, okno.
Okno, przez które podziwiałam świat, obserwowałam ludzi, pory roku. Patrząc tak,
byłam żądna wiatru we włosach, deszczu muskającego moją delikatną skórę, mrozu,
który pozostawiłby czerwone, niczym krew, rumieńce, słońca, głaskające me ciało
swymi promieniami. Obserwowałam ptaki, które zataczały okręgi na tle
gwieździstego nieba, zatapiające się w widnokrąg słońce, gwieździste łuny,
tworzące przeróżne kształty.
Ujrzałam
straszą panią. Okryta szarym płaszczem przeciwdeszczowym, szła zadziwiająco
spokojnie, jak gdyby nie robił na niej wrażenia porywisty wicher. Brnęła w
swoich lakierkach przez kałuże, a rajstopy pozwalały jej ignorować zacinające
strugi wody. W ręku ściskała parasolkę, która odwracała się po raz tysięczny na
prawą stronę. „Była pewna siebie i mimo
hulającej ulewy, szła dalej. Miała ochronę. Miała parasolkę, która chroniła ją
przez deszczem i dlatego mogła iść dalej, miała to czego mi zabrakło. Miała
ochronę. Gdybym ją miała, to może nie skończyłabym w szpitalu psychiatrycznym,
cieszą się tytułem anorektyczki. Czy
moja przyszłość wyglądałaby inaczej? Czy moja przyszłość poszła by w innym
kierunku, innym szlakiem, gdybym miała tą
parasolkę?”
Spojrzałam
w lewo. Mieściła się tam stara, drewniana biblioteczka, która nosi w sobie
ogromne zasoby wiedzy. Niektóre książki były pokryte kurzem, a niektóre
zapakowane w folię. Najgrubszą z nich była książka pt.: ”Poradnik pozytywnego
myślenia”. Zmuszali mnie do czytania psychologicznych przemyśleń, które jednak z
czasem zostawiały jakiś ślad w mojej głowie. Powoli zmieniałam swój tok
myślenia, nastawienie do otaczającego mnie świata, nastawienie do siebie.
Nienawiść do mojego ciała powoli zaczęła niknąć. Patrząc tak na gruby tom,
oprawiony w krwistą skórę, pomyślałam o początkach moje bytu tutaj. Przesuwając
delikatnie palcami po równie delikatnej skórze, powiedziałam do mojego odbicie w
lustrze:
Siedzę
na życiu niczym kiepski jeździec na koniu. Jedynie łagodności konia zawdzięczam
to, że nie zostaję teraz zrzucony.”
Czasami
dziękowałam losowi, że chociaż dał mi porządnego kopa w plecy, umiałam się po
nim wyprostować. Umiałam wstać, chociaż potrzebna mi była druga osoba. Tą drugą
osobą kiedyś była mama… Na samo wspomnienie, moje myśli skręciły w następną
uliczkę życia. (…)
Przede
mną wisiał portret mojej mamy. „Dlaczego
ja go jeszcze nie spakowałam?” Podeszłam do niego i z drżącymi dłońmi,
zdjęłam go ze ściany. To była jedna z nielicznych pamiątek po mamie. Wspomnienia
momentalnie wpłynęły do mojej głowy, niczym budzący się do życia górski potok.
Przypomniałam sobie beztroskie lata. „Chodzenie w granatowych mundurkach do szkoły
wraz z Holly. Całodniowe spędzanie czasu na podwórku. Walki z
nauczycielami, nieprzygotowania do lekcji, wrogowie, którzy uczyli, że świat
jest pełen takich ludzi.”
Pospiesznie
schowałam obraz do torby, a gdy nie miałam już go w dłoniach, one momentalie
przestały drżeć. Zrobiłam parę kroków, przez co do moich uszu dotarł dźwięk mych
obcasów. Usiadłam na jednym z foteli, na który padał jeden z słonecznych
promieni. „Tego mi było trzeba.”
Przymknęłam lekko oczy, skrzyżowałam nogi i czekałam. Poczęłam się
zastanawiać co się dzieje z dawną przyjaciółką. „Słyszałam, że nieźle się rozbrykała pod
koniec klasy maturalnej”.
Jedna
część mnie była gotowa iść nową ścieżką, a druga pragnęła pozostać na tej, na
której czułam się bezpiecznie, nie chciała wychodzić na głęboką wodę. Nie
wiedziałam od czego miałabym zacząć, czułam, że nie jestem gotowa, nie jestem w
pełni zdrowa. Przeczesałam moje rzadkie włosy, a gdy spojrzałam na szczotkę,
przybył nowy kosmyk słabych, ognio-krwistych włosów. To wszystko to skutki mojej
głupoty, zasłużyłam sobie na to. Kilka błędów, które zaważyły na mojej
przyszłości i spieprzyły ją zupełnie. „Cierpię z własnej głupoty, cierpienie jest
po prostu mentalną karą za to, że kiedyś nie znałam zasad najważniejszej gry.
Życia.”
Dreszczyk
emocji, który przebiegł mi po plecach, podnosił mnie na duchu. Już miałam wyjść.
Dzisiaj. To jest ten dzień.
To
jest dzień, w którym wyjdę z klatki. Dostanę klucz i wyfrunę na wolność.
Zasmakuję wolności, zasmakuję życia.
Do
moich uszu dobiegło pukanie. „To pewnie
Pani Tomlinson- pomyślałam z nadzieją, bo żadnego innego gościa nie miałam
ochoty przyjmować.” Ta kobieta stała się dla mnie jak matka. Swym ciepłem i
troskliwością, szybko zdobyła moje zaufanie. Nie była tylko terapeutką, która
ratowała mnie z opresji, lecz też bliską przyjaciółką. Nawet po pracy zostawała
dla mnie, według moich widzimisie. Rozumiała mnie tak, jakby była kiedyś na moim
miejscu. Często mówiła mi, że wie jak się czuję, jakie emocje we mnie górują.
Zastanawiałam się nad tym, lecz nigdy nie miałam odwagi się jej o to zapytać.
Wszystko robiłyśmy krok po kroku, a ona nigdy nie naciskała. W święta, kiedy
wszyscy spędzali czas z rodziną, ona wzięła mnie do siebie na kilka dni, abym
nie czuła się sama. Poznałam jej rodzinę i także zbliżyłam się do niej.
Zbudowała się między nami więź, której nigdy nikt nie zdoła przeciąć. Pomogła mi
w najcięższych chwilach, kiedy nawet własna matka, mnie zostawiła. „Tak, mamo, zawiodłam się na Tobie, lecz
wiedz, że tylko Ty masz odpowiedni klucz do mojego
serca.”
-Proszę-
odpowiedziałam cicho piskliwym głosem.
Moje
przypuszczenia się sprawdziły, była to Pani Tomlinson. Wyraz jej twarzy wróżył,
że nie niesie dobrych wieści.
-Dzień
dobry, Lua- powiedziała przyjemnym głosem zamykając dwuskrzydłowe, drewniane
drzwi.
-Czy
coś się stało? Pani Brugson miała do mnie przyjść i miałyśmy podpisać ostatnie
papiery- rzekłam, a z każdym kolejnym słowem, kula w mym gardle
rosła.
-Usiądź,
kochanie- powiedziała patrząc na mnie z smutkiem i cierpieniem, nie zważając na
poprzednie stwierdzenie-Pani Brugson nie przyjdzie.
Spojrzała
na mnie kątem oka, jakby bijąc się z myślami, zastanawiając czy to co teraz
powie, nie przyniesie niepotrzebnych
nieprzyjemności.
-Zadecydowali,
że nie jesteś jeszcze na tyle gotowa by zacząć samodzielne życie, poza murami
szpitala- skończyła.
Jednak
chciałam tego zasmakować. Chciałam zaznać smaku życia.
Schowałam
twarz w dłoniach, a Pani Tomlinson kontynuowała…
-Jednak
to nie oznacza końca, Lua.
Cisza
unosząca się w nieświeżym powietrzu, stała się niezręczna. Co chwilę przerywało
ją moje łkanie. „Gdybyś wiedziała co
teraz czuję!”
-Lua,
kochanie, spójrz na mnie, curly!
Na
samo słowo „curly” uśmiech bez pukania pojawił się na mojej buzi. Brzmiała tak
przekonująco, tak serdecznie, że podniosłam wzrok i popatrzyłam się w najbliższy
punk, tylko nie w jej oczy.
Jak
mogłam jej spojrzeć w oczy? Czułam narastający wstyd i frustrację. Zawiodłam
siebie, zawiodłam moje plany, moją terapeutkę.
-To
zawsze działa na ciebie kojąco, prawda?- powiedziała uśmiechając się z
satysfakcją.
-Czy…
czy jest jakieś inne wyjście niż zostanie tutaj?- pokazałam ruchem ręki
otaczające mnie pomieszczenie.
-Właściwie
mam dla Ciebie pewną propozycję, ale jeszcze nie na nią pora. Zapewniam cię
jednak, że to nie koniec, lecz początek. Obiecuję ci, że wszystko wróci do
normy. Musisz mieć nadzieję.
Słowa
wypowiedziane przez Jay, umocniły mnie na duchu. Gdy kobieta opuściła mój pokój,
wyciągnęłam portret mojej mamy i z powrotem umieściłam go na stare
miejsce.
„Przecież
nadzieją jest matką głupich, prawda mamo?”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz